Wiecie co? Cos mi sie wydaje, ze jestesmy straconym pokoleniem. Nie zyciowo, bo to, to raczej zaradni jestesmy i jakos sie wszyscy w zyciu ustawilismy/ustawimy, ale emocjonalnie to chyba tak. No popatrzcie sami, dookola same rozwody, zjebane zwiazki, rzucajacy, rzucani, nic trwalego. Chore to troche, nie?
Kazdy sobie rzepke skrobie... A czlowiek, to ponoc zwierze stadne. Zatem my jestesmy jacys popaprani. I nie mowcie mi, ze Wy akurat tacy zakochani, czy inne pierdoly, bo jak znam zycie, to przy pierwszym powaznym problemie Wasze zwiazki, o ile sie nie rozpadna, to mocno zachwieja, a wtedy wystarczy juz tylko lekko pierdnac, zeby sie rozlecialo.
Niby kazdy bez pary jakos tam kogos szuka, ale jak sie tak zastanowic, to nawet jak znajdzie nie bedzie to trwalo do grobowej deski, bo predzej czy pozniej cos sie spierdoli. A nie ma juz w nas, tak jak chocby w naszych rodzicach, tyle samozaparcia, zeby przezwyciezyc kolejne porazki. Tchorze jestesmy. Po pierwszym falstarcie chowamy glowe w piasek i zyjemy sobie sami, ewentualnie spalamy sie w jakichs chorych zwiazkah bez przyszlosci.
Ej, my naprawde jestesmy jebnieci...